24 listopada 2015 roku prezydent Jacek Majchrowski podczas uroczystości w Sali Obrad Rady Miasta wręczył Nagrody Miasta Krakowa. Laureatką nagrody w dziedzinie kultura i sztuka została wybitna pisarka, scenarzystka i współzałożycielka Piwnicy Pod Baranami, Joanna Olczak–Ronikier.
Nagrody Miasta Krakowa przyznaje Prezydent Krakowa na mocy uchwały RMK w uznaniu wybitnych osiągnięć i dokonań, mających związek z miastem. Mają one wieloletnią tradycję – po raz pierwszy zostały przyznane w 1530 roku.
W tym roku komisja pod przewodnictwem prof. dra hab. Andrzeja Białasa przyznała Nagrody także: Marianowi Dziędzielowi, prof. Jerzemu Kuci, Bronisławowi Majowi oraz prof. Adamowi Wsiołkowskiemu.
Joanna Olczak – Ronikier jest m.in. laureatką nagrody literackiej Nike (2001 rok) za książkę W ogrodzie pamięci oraz Nagrody Klio i Nagrody im. Jerzego Turowicza za książkę Korczak. Próba biografii. Jej najnowsza książka Wtedy. O powojennym Krakowie ukazała się nakładem Znaku w październiku tego roku pod patronatem Krakowa Miasta Literatury UNESCO.
Fragment najnowszej książki Joanny Olczak-Ronikier Wtedy. O powojennym Krakowie opublikowany dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak.
Copyright: Znak
Źródło: www.instytutksiazki.pl
Czynszowa kamienica przy ulicy Krupniczej 22, zbudowana w 1911 roku wedle projektu Henryka Lamensdorfa, miała trzy piętra, dwie oficyny i dramatyczną przeszłość, o której w roku 1945 nikt nie wiedział albo wolał nie wiedzieć. Należała przed wojną do adwokata Adolfa Liebeskinda i jego żony Heleny z Hochstimów. Znajdujące się tam lokale do wynajęcia miały całkiem przyzwoity, choć nie luksusowy standard. Na każdym piętrze, na wprost drewnianych schodów, umieszczone były we wnęce ogromne kryształowe lustra, pod nimi wyściełana ławeczka dla odpoczynku. Po obu stronach schodów dwa mieszkania, do których prowadziły kunsztownie profilowane drzwi. Mieszkania miały podobny rozkład. Pośrodku długi korytarz. Po jednej stronie korytarza – trzy połączone ze sobą pokoje z oknami na ulicę. Na wprost wejścia – jeden z własną malutką łazienką. Po drugiej stronie kuchnia i druga, duża łazienka, czyli tak zwany pokój kąpielowy, z oknami na podwórze. Na parterze rozlokowały się sklepy. Mieściła się tam między innymi kawiarenka, w której sprzedawano bardzo dobre kremówki.
Właściciele domu mieszkali przy ulicy Sarego, a na Krupniczej wynajmowali lokal swoim krewniakom: doktor Liebeskindowa miała tam gabinet chorób dziecięcych, doktor Salo Liebeskind leczył choroby kobiece. Telefonowało się do niego pod numer 143–91.
We wrześniu 1939 roku, po wkroczeniu Niemców do Polski, Kraków stał się stolicą Generalnego Gubernatorstwa. W najładniejszej, zachodniej części miasta utworzono niemiecką dzielnicę mieszkaniową. Dzielnica objęła także Krupniczą, nazwaną Albrechtstrasse. Polacy musieli się stamtąd wyprowadzić. Żydzi w pierwszej fazie prześladowań skazani zostali na wysiedlenie z Krakowa, później ci, którzy zostali, na przeniesienie do getta w Podgórzu. Żydowskie firmy i nieruchomości przejął niemiecki zarząd powierniczy.
Taki los spotkał kamienicę pod numerem 22. Niemcy zarekwirowali ją w roku 1942 i przerobili na hotel dla pracowników urzędu naftowego. Podzielono mieszkania na osobne „hotelowe numery”, zlikwidowano kuchnie, zyskując w ten sposób dodatkowe pokoje. Sklepy na parterze połączono w jeden ciąg, tworząc długą jak kiszka jadłodajnię dla hotelowych gości. Ciemne boazerie, ciężkie stoły, dębowe loże i lawy pod ścianami tworzyły klimat bawarskiej Bierstuby.
Rosjanie, wkroczywszy do Krakowa, zakwaterowali w opuszczonym przez Niemców budynku oddział wojska. Dzięki szybkiej orientacji i energii młodego pisarza Tadeusza Kwiatkowskiego, a także dzięki staraniom Kazimierza Czachowskiego – krytyka literackiego i Adama Ważyka – poety, wtedy oficera politycznego I Armii Wojska Polskiego, dom, jako „mienie pożydowskie”, przejęty został na siedzibę oddziału krakowskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich. Żołnierze rosyjscy poszli na Berlin, a organizatorzy wprowadzili się natychmiast do opustoszałego wnętrza, dzięki czemu ocalili przed szabrownikami bezcenne wówczas dobra: meble i wyposażenie jadłodajni. Tak powstał azyl dla bezdomnych pisarzy z całej Polski. Nikt nie dociekał, co się stało z przedwojennymi właścicielami.
Do dyspozycji było kilkadziesiąt pokoi, zaopatrzonych w elementarne hotelowe sprzęty: tapczany, stoły, krzesła, szafy. W piwnicach zostało sporo węgla, wystarczało na opalanie kaflowych pieców. Brak kuchni na piętrach nie przeszkadzał, bo na dole uruchomiono stołówkę, w której zaczęło się skupiać życie mieszkańców. Na pierwszym piętrze zorganizowano biuro Związku. Mieścił się tam sekretariat, gabinet prezesa, biblioteka i pokój gościnny. Prezesem został Kazimierz Czachowski, sekretarzem – Tadeusz Kwiatkowski, sekretarką – Maria Bielicka. Czymś w rodzaju intendenta był Zygmunt Fijas, zdolny satyryk, obdarzony niezwykłym talentem organizacyjnym, który zdobywał dla przybyszy odzież, buty, lekarstwa, zapomogi.
Codziennie w biurze pojawiał się ktoś o bardziej lub mniej znanym nazwisku z prośbą o ratunek. Potrzebujących dachu nad głową było znacznie więcej niż miejsc. Kwiatkowski z Fijasem dwoili się i troili, by wszystkich pomieścić. Było to karkołomne zadanie. Podzielone przez Niemców mieszkania może i nadawały się na hotel, ale nie na dłuższe bytowanie. Sowiecki model „komunałki” wydawał się polskim inteligentom czymś odstręczającym. Ale nie było rady. Ludzie przyjmowali z wdzięcznością nawet pozbawione WC klitki służbowe w oficynach, co skazywało na stukanie do cudzych drzwi i żenujące pytania, czy można skorzystać z toalety. Przydzielano przechodnie pokoje zaprzyjaźnionym rodzinom, co narażało przyjaźń na ciężkie próby.
Tam, w piątek 16 marca 1945 roku, przywędrowała moja matka. Poproszono, żeby usiadła, na pewno poczęstowano herbatą. Ludzkie ciepło, żar rozgrzanego kaflowego pieca, poczucie ulgi, że nie jest już skazana na własne siły – wszystko to było szczęściem. Z kim zaczęła rozmowę? Tadeusz Kwiatkowski miał dwadzieścia pięć lat, ale był już maniackim miłośnikiem książek, autorem powieści Lunapark, która wkrótce miała się ukazać, podczas okupacji wydawał konspiracyjny „Miesięcznik Literacki”, siedział w niemieckim więzieniu na Montelupich za udział w krakowskim życiu kulturalnym. Wiedział o istnieniu wydawnictwa Mortkowicza, ucieszył się, że córka i żona wydawcy ocalały, wysłuchał opowieści o tym, jak po powstaniu warszawskim trafiły do podkrakowskiej wsi i o zagubionym podczas wojennych perypetii dziecku, czyi o mnie.
A może opowiedziała o swoich przejściach komuś innemu? Biurowe pomieszczenia zawsze były pełne ludzi. Wpadano tam z prośbą o podpis na jakimś dokumencie, ze skargą, że na podwórku grasują szczury, z pytaniem, jak zdobyć dodatkową poduszkę. Albo po prostu pogadać. Niewykluczone, że właśnie tego piątku zajrzał tam Jerzy Andrzejewski albo Stefan Otwinowski, także uchodźcy z Warszawy, zakwaterowani na Krupniczej. Obaj – członkowie zarządu. Może sam prezes – Kazimierz Czachowski?
Wszyscy byli zgodni, że trzeba znaleźć lokum dla babki, matki i dla mnie. Nikt nie miał wątpliwości, że prędzej czy później się odnajdę. Zaczęto rozpatrywać możliwości mieszkania numer 6 na pierwszym piętrze, naprzeciwko biura. Dwa frontowe pokoje po lewej stronie korytarza zajmowała Józefa Rusinkowa, z córkami Basią i Magdusią. Czekały na powrót męża i ojca, Michała Rusinka, popularnego przed wojną pisarza, autora takich powieści jak Burza nad brukiem, Człowiek z bramy, Pluton Z Dzikiej Łąki, Ziemia miodem płynąca. Rusinek brał udział w powstaniu warszawskim. Po powstaniu został wywieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen, stamtąd do innych obozów. Już wiadomo było, że żyje, że wraca. Opisał później swoje losy powstańcze i obozowe w książce Z barykady w dolinę głodu.
W kolejnym frontowym pokoju, najmniej komfortowym, bo pozbawionym wyjścia na korytarz, co skazywało lokatorów na przechodzenie przez cudze pomieszczenia, osiedliła się Janina Brzostowska – poetka, z synem Witkiem, który dziś nazywa się Witold Brostow i jest profesorem na Uniwersytecie Północnego Teksasu. Oni także przeżyli powstanie w Warszawie.
„Pokój kąpielowy” szybko stracił swój luksusowy charakter, bo lokatorzy wstawili tam szalki gospodarcze, kuchenkę elektryczną i ciągle coś gotowali, co utrudniało korzystanie z innych funkcji pomieszczenia. Przedwojenną kuchnię przerobiono na mały pokoik z widokiem na podwórze i na śmietnik, z którego zawsze wysypywały się góry cuchnących odpadków. Zakwaterowany tam został twórca krakowskiej awangardy Tadeusz Peiper. W roku 1939 uciekł z Krakowa przed Niemcami na Wschód, bo groziły mu represje z powodu żydowskiego pochodzenia. Lata wojny spędził w Rosji. Kiedy wrócił do Krakowa, jego rodzinny dom na Podgórzu od dawna był w cudzych rękach, a on sam cierpiał na manię prześladowczą. Omijał „pokój kąpielowy” dużym lukiem, bo był przekonany, że jego prześladowcy wdmuchują truciznę w rury prowadzące do starego pieca gazowego Junkers. Bezpieczniej czuł się w biurowej toalecie.
Jak to się stało, że najlepszy w całym mieszkaniu pokój, z własną łazienką, przydzielono matce? Stał pusty i czekał? Niemożliwe. Musiały nastąpić jakieś przetasowania, kogoś gdzieś przeniesiono. Czyjaś dobra wola sprawiła, że to miejsce stało się naszym nowym domem.
Lokatorom przydzielano poniemieckie wyposażenie pokoi. Zachował się kwit, który je wylicza. Pochodził z niemieckiej pralni, która mieściła się podczas okupacji w piwnicach kamienicy. Po jednej stronie karteluszka wydrukowana jest lista odzieży przyjmowanej do prania.
Oberhemden.
Taghemden.
Nachthemden.
Schlafanzuge.
Unterhosen.
Schlupfer…
Po drugiej – papier był wtedy na wagę złota – wyszczególniono sprzęty znajdujące się w pokoju. „Szafa jasna trzydrzwiowa. Stół kwadratowy. Trzy krzesła wyściełane. Skrzynia jasna. Kanapa sprężynowa. Stół jasny, podłużny. Lustro w ramach. Lampa wisząca z umbrą”. Na dole pieczątka Związku Literatów i potwierdzenie odbioru. Proste jesionowe meble, ani ładne, ani brzydkie, okazały się dość trwałe i służyły mieszkańcom domu przez wiele następnych lat. Może gdzieś istnieją do tej pory? Gorzej było z pościelą, bo Niemcy, uciekając, zabrali ją ze sobą. Nowych lokatorów przed zamarznięciem uchronił przydział kołder i koców z UNRRA. Poduszki, poszwy, prześcieradła, ręczniki wyżebrał od znajomych krakusów nieoceniony Tadeusz Kwiatkowski. Poniemiecka sprężynowa kanapa nie pomieściłaby dwóch osób, więc matka wyprosiła jeszcze tapczan dla babki.
Kwiatkowski, który ciągle rozporządzał konspiracyjnymi funduszami na zapomogi dla pisarzy, wręczył matce jakieś pieniądze. Któraś z obecnych w biurze pań zaprowadziła ją na „tandetę” – tak nazywano krakowski targ ze starzyzną na Kazimierzu. Kupiła tam dla babki przyzwoity kapelusz, płaszcz, obuwie i laskę. Wiedziała, że starsza pani, pojawiając się na scenie w ostatniej odsłonie swego życia, zechce wyglądać godnie. Teraz mogła sprowadzić ją z Leszczyny.