Kto i kiedy zagonił krakowskich bukinistów do antykwariatów i co ma wspólnego Szpitalna z Charing Cross Road w Londynie? W wywiadzie o tym, jak książki mogą być również festyszem, z Januszem Pawlakiem – właścicielem antykwariatu Rara Avis i Grzegorzem Nieciem – bibliofilem i badaczem księgarstwa antykwarycznego z Uniwersytetu Pedagogicznego rozmawia Sabina Misiarz-Filipek.

Siedzimy w chłodnej piwnicy, na ścianach plakaty filmowe. „Jeśli jakaś książka długo z nami jest i wreszcie ktoś ją kupi, to jest tak, jakby ktoś nagle mebel wyniósł” – mówi Janusz Pawlak, szef antykwariatu Rara Avis na ulicy Szpitalnej. Pana Janusza zastaję w trakcie pracy za biurkiem na końcu lokalu, dr Grzegorz Nieć dociera lekko spóźniony, najpierw ogląda książki, potem się z nami wita. Mówi, że po antykwariatach chodził jeszcze z dziećmi w nosidełkach.

Czy trafiają do pana zabłąkani wędrowcy?

JP: Oczywiście. Z reguły, jeśli nie wiedzą, czego szukają, to mówią, że chcą popatrzeć. I dosyć często bywa tak, że na tym patrzeniu się kończy. Ale zdarza się też, że coś na półce lub na ścianie na tyle ich zaintryguje, że postanawiają to zdjąć i zaczyna się rozmowa na temat książki, mapy czy plakatu. I taki właśnie zagubiony klient często wychodzi z antykwariatu z nowym nabytkiem.

Podchodzi pan i pyta, czego trzeba?

JP: Nie, nie, to widać. Jeżeli ktoś potrzebuje pomocy, to z reguły sam o tę pomoc prosi. A jeśli ktoś chce tylko popatrzeć, rozejrzeć się, to wtedy nie ma sensu naciskać: „A co? A po co? A z jakiego działu?”.

Ale tu się można po prostu zgubić.

JP: Ilość woluminów rzeczywiście może onieśmielać, mamy natomiast dość czytelne przekładki działowe. Widać, że tutaj mamy historię Polski, tutaj powstania narodowe, tu z kolei pamiętniki, biografie itd. Można się po tym antykwariacie bez problemu poruszać samemu.

A potrafi pan rozpoznać klienta, który wie, czego chce?

JP: Są tacy klienci, którzy podchodzą do konkretnej półki i patrzą, co przybyło. Są też tacy, którzy wchodzą i niejako z zamkniętymi oczami łapią książkę za grzbiet, płacą i proszą, żeby zapakować. Wiedzą dokładnie, po co przyszli.

Szpitalna historycznie jest ulicą antykwariatów.

GN: Takie księgarnie i antykwariaty, jakie my dzisiaj, zaczęły się kształtować dopiero w XIX wieku. Wcześniej dominował w tej branży handel straganiarski i księgarnie nakładowe, prowadzone przez drukarzy i wydawców w wielkich miastach, choć – zaznaczmy – z reguły wzbogacali oni swój asortyment o obcą produkcję i książki używane. A w Krakowie? Na początku XIX wieku Austriacy zaczęli porządkować wiele spraw na zajętych przez siebie terytoriach Rzeczypospolitej, dotyczyło to również handlu obnośnego książkami, którego zabronili. Na początku wolno było sprzedawać swoje towary tylko pod kamienicą Hetmańską i w podwórzu Szarej, później i to się skończyło. Handlem starymi książkami zajmowali się głównie Żydzi, konkretne rody, np. ród Taffetów. Pod koniec lat 30. XIX wieku przenieśli się oni w okolice kościoła Św. Krzyża, by już w połowie XIX wieku zadomowić się na stałe przy ulicy Szpitalnej, gdzie zaczęły powstawać i działać antykwariaty. Były również antykwariaty prowadzone przez Polaków (np. przez Ambrożego Grabowskiego przy Rynku Głównym), sami zaś Żydzi w znakomitej większości polonizowali się, coraz mocniej też angażowali się w polskie życie kulturalne i społeczne w ogóle, co zresztą odnosi się do całości ziem polskich w tym okresie. Antykwariatów na tzw. Szpitalce było przed wojną kilka, większość nie przetrwała wojny i okupacji, chociaż niektórzy z tych, którzy przeżyli i pozostali w Polsce, wznowili swoją działalność po 1945 r. Warto wspomnieć, że na Szpitalnej odbywały się giełdy używanych podręczników (pisał o nich w swoich wspomnieniach choćby prof. Markiewicz). Dodajmy, że tego rodzaju działalność prowadzono także w innych punktach naszego miasta, często łączono asortyment nowy z wydawnictwami antykwarycznymi, jak na przykład wspomniany Grabowski, czy przedwojenne firmy Krzyżanowskich i Stefana Kamińskiego, które zresztą w PRL zmuszone zostały ograniczyć swoja działalność właśnie do antykwarycznej.

Tego rodzaju ulice, opanowane przez antykwariaty i księgarnie były we wszystkich większych miastach Polski – Świętokrzyska w Warszawie, na której było ze trzydzieści antykwariatów, a dzisiaj nie ma już ani jednego; Wilnie był to Zaułek Literacki, we Lwowie ulica Batorego. Taką magiczną uliczką antykwaryczną w Europie jest też wciąż Skadarlija w Belgradzie czy Charing Cross Road w Londynie.

Czy Rara Avis to też jest takie miejsce z korzeniami?

JP: Jeżeli chodzi o ten konkretny lokal, to rzeczywiście – z korzeniami, bo tu przed nami, przez kilkadziesiąt lat, był sklep ogrodniczy. My działamy tu od 2013 roku. Wcześniej, przez niemal dwadzieścia lat, antykwariat mieścił się niedaleko stąd, przy Szpitalnej, pod numerem siódmym.

To skąd te przenosiny?

JP: Cóż, prowadzenie antykwariatu z książkami to trudna sztuka. Ważny jest każdy klient. Na Szpitalnej 7, w lokalu na piętrze, mało było takich zabłąkanych klientów, którzy zobaczyli na wystawie coś, co im się spodobało i weszli do środka. Byli tylko klienci, którzy przychodzili z konkretnym pytaniem: interesuje mnie taki dział, taki autor, taki tytuł. Cały czas szukaliśmy niewielkiego lokalu, który by wspomógł to piętro i w którym można by pokazać trochę ładnych książek, map czy plakatów. Jeżeli komuś coś by się spodobało, mówilibyśmy: „to proszę na górę, bo tam jest znacznie więcej tego typu rzeczy”. Nie udało się nam znaleźć takiego lokalu, znaleźliśmy natomiast inny, który połączył jedno z drugim. Lokal frontowy, z witryną i dużym metrażem. Taki, w którym mogliśmy pomieścić wszystko, co mieliśmy.

A kiedy się zaczęła sprzedaż internetowa?

JP: Właściwie od razu, gdy tylko pojawił się dostęp do internetu.

GN: Pierwsze internetowe antykwariaty W Polsce to lata 1992-1993, choć trzeba przyznać, że tak naprawdę tego rodzaju sprzedaż rozkręciła się dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych (wtedy też pojawiło się Allegro). Dziś praktycznie znakomita większość antykwariatów wykorzystuje internet, a są też takie, które działają wyłącznie tam.

Czy istnieją statystyki, które zestawiałyby sprzedaż stacjonarną i internetową?

GN: Próbowałem to ustalić, ale jedyne twarde dane na temat handlu antykwarycznego w Polsce dotyczą aukcji. Przypuszczam jednak, że około połowa oferty antykwarycznej, albo i więcej przechodzi przez internet. Serwis Allegro to jedno wielkie targowisko – są duże sklepy, mniejsze jatki, ale też przypadkowi sprzedawcy oferujący dwie/trzy książki. W stacjonarnym antykwariacie znajdziemy od ośmiu do dwudziestu tysięcy książek (tyle zmieści się na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych), natomiast niektóre sklepy internetowe wystawiają po trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, a nawet i ponad sto tysięcy książek jednocześnie. Często są to firmy, które mają swoje siedziby gdzieś poza miastem, dysponują dużą i niezbyt drogą powierzchnią magazynową. Jest na przykład taki wielki antykwariat internetowy Tezeusz, który działa w dużym domu w Kasince Małej.

Cały ogrom książek w internecie też trzeba obsłużyć.

JP: My nie jesteśmy bardzo mocno obecni w sieci. Nie mamy osobnego pracownika, który regularnie aktualizowałby nasze internetowe katalogi. Cały czas nad tym pracujemy. Natomiast poza aukcjami internetowymi na portalu Allegro, trzy razy w roku organizujemy aukcje tradycyjne – z młotkiem, z salą aukcyjną itd.

Ile osób przyciąga aukcja stacjonarna?

JP: Z reguły jest to około stu-dwustu osób oraz zamówienia pocztowe. Niektórzy klienci nie mogą przyjechać osobiście i zlecają zakup drogą elektroniczną lub przy pomocy listu tradycyjnego. Są też osoby, które licytują przez telefon. Do Krakowa przyjeżdża wtedy dosyć ciekawa grupa ludzi: miłośników rzadkich książek, koneserów, znawców pięknych druków.

Antykwariusze rywalizują o klientów?

GN: Na pewno trudno tutaj mówić o takiej konkurencji, jaka jest w przypadku innych branż, bo mamy do czynienia z asortymentem raczej niepowtarzalnym. Zresztą, to środowisko zawsze było na tyle kameralne, że więcej obserwowałem współpracy i wzajemnej życzliwości niż rywalizacji, choć taka też na pewno istnieje.

JP: Ktoś ostatnio powiedział, że wszyscy łowimy w tej samej rzece i oczywistym jest, że będziemy konkurować zarówno o towar, jak i o klientów, którym można go sprzedać. Ale to nie jest bitwa na noże. Na rynku jest tyle książek, że dla każdego wystarczy. Nie ma dramatycznych sytuacji.

GN: Na pewno brakuje takiego zdrowego korporacjonizmu, działań, które podejmuje się z korzyścią dla całej branży. Tak jest na przykład w krajach anglosaskich, w Niemczech, gdzie istnieją stowarzyszenia antykwariuszy oraz duże serwisy, obsługujące rynek antykwaryczny i inicjujące szereg działań popularyzujących jakieś dziedziny kolekcjonerstwa, inspirujące nowe (na AbeBooks na przykład są już filmiki pokazujące, jak zbierać pierwsze wydanie bestsellerów XXI wieku). Oni zdają sobie sprawę z tego, że klienta trzeba kształtować, wychowywać; przecież asortyment w pewnych obszarach książki dawnej z czasem się kurczy, wyczerpuje, można i trzeba zachęcać do zbierania innych, nowszych rzeczy.

JP: Były próby stworzenia takiego dużego portalu, ale nie skończyły się powodzeniem.

GN: Problem z książkami, szczególnie u nas, jest taki, że obiektów naprawdę cennych, za które można otrzymać wysokie kwoty, jest niewiele, w przeciwieństwie na przykład sztuki, co w pewnym sensie spycha całą branżę na margines handlu antykami. W Polsce mogą się sprawdzić na przykład stoiska bukinistyczne, wzorem Francji (Bulwary nad Sekwaną). Były plany, żeby rozwinąć taką działalność na Bulwarach Wiślanych, ale jakoś tego zaniechano.

JP: Natychmiast pojawiły się głosy, że to zepsuje panoramę Wawelu, że się jakieś budki pojawią…

GN: Nad Sekwaną to nie przeszkadza…

JP: …ale oni nie mają Wawelu.

GN: Byłbym zapomniał…

Istnieje jakaś współpraca pomiędzy antykwariuszami a miastem?

JP: Teoretycznie tak.

GN: Programów wspierania antykwariatów i księgarń nie jest wiele, natomiast miasta mają możliwość udzielenia pomocy wybranym branżom, na przykład poprzez rozpisanie przetargu celowego, niskie ceny wynajmu lokali komunalnych, co jest praktykowane dość powszechnie. Wiele antykwariatów dzięki temu funkcjonuje, zwłaszcza w słabszych ośrodkach. Co do kompleksowych programów w tym obszarze, które pojawiają się ostatnio, warto zwrócić uwagę na kilka miast. W Warszawie, uruchomiono na przykład „Po książki na Chmielną”, dzięki któremu przydzielono księgarzom bardzo atrakcyjne lokale w ścisłym centrum. Drugim miastem jest Łódź, gdzie antykwariatów i księgarń jest sporo, i to w samym centrum, na samej Piotrkowskiej. Coś takiego dzieje się również w Katowicach w związku z odtwarzaniem historycznego centrum miasta. Są jednak i takie miejsca, w których w ogóle nie dostrzega się tego problemu. Na przykład Opole jako jedyne miasto wojewódzkie od dłuższego czasu nie ma dosłownie żadnego antykwariatu księgarskiego. Trzeba jednak przyznać, że w wielu miastach potrzeba istnienia tego typu placówek jest zauważana przez władze.

JP: W Krakowie antykwariaty zostały zakwalifikowane do grupy chronionej, w związku z czym antykwariusze, podobnie jak rzemieślnicy, mają możliwość wynajęcia lokalu miejskiego za niższe stawki. Wygraliśmy przetarg bez walki, ale też musieliśmy zainwestować naprawdę dużo środków i czasu. Remont trwał prawie pół roku. Bardzo trudno było doprowadzić lokal do takiego stanu, żeby można było przechowywać w nim obiekty zabytkowe. Inaczej grzyb i woda zniszczyłyby je w ciągu kilku tygodni.

A skoro już jesteśmy przy zniszczeniach – zdarza się, że klienci niszczą obiekty? Jest Pan na to jakoś uczulony?

JP: Oczywiście, że tak. Jeśli ktoś bez szacunku wyjmuje te stare książki z półek, to zwracamy uwagę, że skoro przetrwały już kilkaset czy kilkadziesiąt lat, to dobrze by było, gdyby przetrwały kolejne kilka. A nie daj Boże, gdyby zostały zniszczone w antykwariacie! Ale przypomniała mi się taka historia, którą czytałem we wspomnieniach starego antykwariusza, który prowadził antykwariat na Brackiej. Początek lat pięćdziesiątych, mało ciekawe czasy. Pewnego dnia klientka przyniosła mu plakaty i afisze z wojny bolszewickiej. Były przepięknie, równo poskładane, naprawdę duża i cenna kolekcja. Sprzedawca natychmiast kazał jej to schować, nie było to coś, z czym należało się afiszować w tamtych czasach. Powiedział, że znajdzie klienta, skontaktuje się z nią i plakaty trafią w dobre ręce. W tym czasie ktoś go zawołał, poszedł więc na zaplecze, a po powrocie zauważył, że plakatów już nie ma. Pyta więc: Gdzie one są? A klientka na to: Wie pan co, ma pan rację, po co sobie kłopot robić, jeszcze nie daj Boże jakieś nieszczęście człowiek sam sprowadzi na siebie. Okazało się, że wsadziła wszystko do pieca, który był w antykwariacie. A on żałował: Gdyby ona to spaliła u siebie w domu, ale żeby u mnie w antykwariacie!? My takiej przygody nie mieliśmy, ale może zdarzają się innym?

Trafiają się białe kruki?

JP: Rzadko, jak to białe kruki. Jakiś czas temu znalazłem cieniutką książeczkę wydrukowaną na lichym papierze, rozmiarów takich, jak kiedyś dzienniczki szkolne. To był „Katalog wystawy nowej sztuki” z Wilna z 1923 roku, który widziałem tylko raz, na wystawie w Muzeum Sztuki w Łodzi. Nigdy nie trzymałem go w rękach. Wzruszenie i emocje były niezwykle mocne. Przywiozłem katalog do Krakowa, opisaliśmy go solidnie i wystawiliśmy z ceną szesnastu tysięcy złotych. Już cena wywoławcza robiła wrażenie, katalogi wystaw malarskich z tego czasu sprzedają się za dwieście czy trzysta złotych. Ten udało się sprzedać za sto trzydzieści tysięcy – tym samym ten niepozorny katalog stał się najdrożej sprzedaną polską książką dwudziestego wieku. To biały kruk z wielu względów: książeczka rzadka, wydrukowana na lichym papierze, więc bardzo wiele egzemplarzy uległo zniszczeniu. Wydarzenie, któremu towarzyszyło wydanie tej książki było wyjątkowe, była to bowiem pierwsza wystawa naszych konstruktywistów. Układ graficzny tych tekstów też był wyjątkowy: litery ułożone w pionie, w poziomie, duża czcionka, mała czcionka, skośne linie – to był pierwszy w Polsce druk z zastosowaniem reguł tzw. druku funkcjonalnego. Przyjechało wiele osób z kraju i z zagranicy, wszystkie telefony były oblężone, każdy chciał mieć ten katalog. I stąd ta tak wysoka cena.

Czy ślad po tej książce zaginął?

JP: Nie, trafiła do dużej, wspaniałej kolekcji, która będzie udostępniona publiczności. Kolekcjoner, który ją kupił to nasz wieloletni klient. Trudno mu już coś sprzedać, bo prawie wszystko z interesującej go dziedziny ma w swoich zbiorach. Dołączył do nich niedawno kupiony Katalog wystawy Nowej Sztuki.

A gdy już trafi w pana ręce taka książka, poddaje ją pan jakiejś konserwacji?

JP: Ta książka nie wymagała żadnych zabiegów, wystarczyło ją tylko zabezpieczyć. Wiele natomiast zależy od tego, w jakim stanie jest książka i czy opłaca się ją konserwować. Staramy się raczej zabezpieczyć to, co jest, a nie dodawać nowe, współczesne elementy…

GN: Są takie dwie wykluczające się opcje, jeśli chodzi o konserwację i renowację książek. Pierwsza polega na uzupełnianiu braków, a druga, która ostatnimi laty zaczyna przeważać, to prosta konserwacja. Jeżeli oprawa jest z brakami, to się ją naprawia, skleja i konserwuje, ale nie odtwarza, nie dodaje się nowych elementów. Jest ugryziony róg oprawy, zostaje ugryziony róg; jest naderwana karta, nie dokleja się innego papieru i tak dalej.

JP: Dzieje się tak również dlatego, że książka, która pojawia się w antykwariacie, książka stara, zabytkowa, nie jest już tylko nośnikiem treści. Nikt nie kupuje przecież pierwszego wydania Pana Tadeusza za kilka czy kilkanaście tysięcy po to, żeby go przeczytać.

W tym podejściu do książki jest też coś fetyszystycznego.

GN: Z pewnością. W końcu to, co naprawdę cieszy, to fetysze. Aleksander Krawczuk – nestor krakowskich historyków i bibliofilów zawsze podkreśla taki właśnie atawistyczny aspekt kolekcjonerstwa, rytualny, wręcz zmysłowy. Jest w tym dużo namiętności, widać to wyraźnie chociażby na aukcjach. Chodząc po antykwariatach po prostu „polujemy”, a „upolowane” trofea znosimy do swoich jaskiń, niestety z reguły zbyt ciasnych…

Fot. Kamila Zarembska

Wpisz szukaną frazę: